1.
Podążając dalej za Sanem trafiam do Dobrej Szlacheckiej. W weekendy można tu spotkać turystów, ale w dzień powszedni jest cicho i sielsko. Żeby dostać się do cerkwi trzeba zgłosić się po klucz w sąsiednim domu. Dowiaduję się, że obecnie świątynia jest w renowacji i klucz mają konserwatorzy. Zaglądam więc do wnętrza. Okazuje się, że praca wre. Moja mała prośba o możliwość obejrzenia świątyni od środka zostaje spełniona. Co więcej mogę także zobaczyć jak wyglądają prace przy renowacji. Samo wnętrze, mimo, że oglądam je jeszcze nie odnowione, robi duże wrażenie. Niemal każdy zakamarek jest w jakiś sposób ozdobiony, łącznie z sufitem. Tuż obok dużej cerkwi, w której odbywają się nabożeństwa znajduje się cerkiew – brama. Taki układ sakralny, na który składają się te dwie świątynie jest absolutnie wyjątkowy w skali naszego kraju. Z Dobrej Szlacheckiej cienka wstążka asfaltowej drogi zaprowadza mnie do Ulucza.
Tu znajduje się jedna z ciekawszych drewnianych cerkwi w Polsce. Żeby się dostać w pobliże świątyni trzeba wspiąć się około trzystumetrowym podejściem na zalesione wzgórze, które się znajduje już poza zabudowaniami wsi. Cerkiew nie jest obecnie użytkowana, stanowi filię wspomnianego wcześniej Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Żeby wejść do jej wnętrza trzeba poprosić o klucz panią Dorotę Demkowicz. Zaraz na początku wsi jest drogowskaz więc bez problemu trafiam pod właściwy adres. Bilet kosztuje 2 zł. Wielka szkoda, że wewnątrz cerkwi nie ma oryginalnego wyposażenia. Można za to oglądać wystawę ikon.
Wyjątkowość cerkwi z Ulucza wynika po pierwsze z jej obronnego usytuowania na wzgórzu, a po drugie z sędziwego wieku. Niektórzy historycy, sugerując się cechami architektonicznymi, datowali jej powstanie na początek XVI w. jednak badania dendrochronologiczne wykazały, że pochodzi ona z 1659 r. Warto wspomnieć, że cerkiew ta pierwotnie była jedynie częścią zabudowań klasztoru bazylianów, którzy prowadzili tu szkołę rzeźby wrabiając miedzy innymi ikonostasy. Zakonnicy opuścili to miejsce w 1744 r., zaś sama cerkiew była użytkowana do 1947 r.
2.
Po przeczytaniu tych wspomnień łatwiej zrozumieć wrażenia S.
Krycińskiego z jego pierwszego pobytu w Dobrej w latach
sześćdziesiątych ubiegłego wieku (fragment wywiadu dla pisma "Dzikie
Życie"):
"Moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Kresów, z Galicji
Wschodniej. Z opowiadań babci z Tarnopola, zapamiętałem, że trzy
główne nacje tych terenów - Ukraińcy, Żydzi i Polacy - żyli w
zgodzie. Babcia chodziła z Rusinkami do szkoły, umiała mówić po
ukraińsku, trochę znała jidysz. To było naturalne, że ludzie różnych
kultur czy religii żyją razem na jednym terenie i nie robią sobie
krzywdy.
Będąc chłopcem (w latach 60.) zostałem wysłany na kolonie do Dobrej
Szlacheckiej - między Dynowem a Sanokiem. Tam zetknąłem się z
niesamowitym zjawiskiem. Trafiłem do wsi, gdzie przed wojną było
ponad 400 rodzin, w większości ukraińskich. Gdy przyjechałem, było
zaledwie około 40, widać było puste domy, zdziczałe sady, wśród
ludzi obecna była psychoza strachu - Polacy bali się ukraińskiej
mniejszości i wzajemnie. W nocy się barykadowali, kładli siekiery
pod poduszki - to było przerażające. Miejscowe dzieci, z którymi się
bawiliśmy, opowiadały nam o tym. Było to zupełnym przeciwieństwem
opowieści zasłyszanych od babci. Zastanawiałem się, jak to możliwe."
No właśnie, jak to możliwe, że wojna potrafiła aż tak zmienić ludzi.
Z przedwojennej zgody i tolerancji nie pozostało prawie nic...